Wpław przez życie. Mieszko I nie na banknotach, a na podium [WYWIAD]

2019-01-04 22:17:41(ost. akt: 2019-01-07 23:41:30)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Topiłem się tylko raz, na basenie. Byłem malutki, miałem jakieś 4-5 lat — wspomina Mieszko Palmi-Kukiełko, jeden z najlepszych pływaków w naszym regionie. 25-letni mieszkaniec maleńkich Wejsun podczas pływackich mistrzostw w Olsztynie stanął na podium aż 12-krotnie, bijąc przy tym jednocześnie aż 6 rekordów Polski. Wypływał ponadto m.in. złoto Pucharu Warmii i Mazur, prestiżowego cyklu na wodach otwartych.
— Świąteczne obżarstwo za nami. Przybyło parę kilo?
— (śmiech) Trochę tak. Myślę, że jakieś 2-3 kg mam na plusie. Wyrzutów sumienia jednak nie czuję. W okresie świąt w ogóle nie przejmowałem się dietą. Miało być przede wszystkim rodzinnie i spokojnie. I tak też było. A kilka dodatkowych kilo to nic, co w dłuższej perspektywie mogłoby zakłócić przygotowania do sezonu. Szybko to spalę.

— Pamiętasz siebie z czasów, gdy nie pływałeś?
— Chyba nie. Wiem, że rodzice zaczęli wozić mnie na basen, gdy miałem ok. 2 lat. Choć oczywiście to nie były wówczas typowe treningi, a raczej oswajanie się z wodą. Brodzenie przy murku. Później trafiłem pod skrzydła trenera Adama Osińskiego, który zobaczył, że radzę sobie nieco lepiej niż inne dzieci. Mając 8-9 lat trafiłem sekcji pływackiej Roś Pisz. Zajęcia prowadził tam wówczas Zdzisław Grzeszczak. Kazał mi przepłynąć 100 m stylem zmiennym, by móc ocenić czy się nadaję. Gdy skończyłem powiedział: "Dobra, spróbujmy, może coś z tego będzie".

— Nie brzmi jak wstęp do rekordów Polski
— (śmiech) Niby nie, ale efekty przyszły dość szybko. W 2002 roku pojechałem na pierwsze w życiu mistrzostwa województwa. Zdobyłem srebro, ale zdecydowanie większą wartość stanowiła "zajawka na starty", którą wówczas złapałem. Pływanie mnie wciągnęło na dobre.

— Przełomowy sukces?
— Tak. Polubiłem wówczas rywalizację, choć niby nie patrzyłem jeszcze na to, które miejsce zająłem. Kluczowa była chęć mierzenia się z rówieśnikami. Łatwo jednak nie było, bo brakowało mi chyba nieco pewności siebie. Pamiętam, że byłem potwornie zestresowany. Do tego stopnia, że na słupek startowy wszedłem w... klapkach. Dopiero mama krzyknęła do mnie z trybun: "Mieszko, ściągnij te klapki" (śmiech). Później było z górki.

— Pochodzisz z Wejsun. Ok. 300 mieszkańców. Tak szczerze, może po prostu nie było tam nic innego do roboty?
— Jeśli ktoś chce, to znajdzie sobie zajęcie w każdym miejscu. Przyznaję jednak, że z kolegami wolne dni najczęściej spędzaliśmy albo grając w piłkę, albo nad jeziorem, gdzie bawiliśmy się w "ganianego". Spędzaliśmy wiele godzin w wodzie. Te lata wbrew pozorom dużo mnie nauczyły. Podczas zawodów open-water korzystam z wyćwiczonych wówczas umiejętności, jak np. odbijanie się od dna czy szeregu innych niby mało istotnych detali, które okazują się bardzo pomocne. Nie sposób nauczyć się ich na basenie.

— Który ze swoich sukcesów oceniłbyś jako najcenniejszy?
— Tak szczerze, to trudno byłoby mi taki wskazać. Na pewno stałe utrzymywanie się w czołówce pływaków w Polsce na przestrzeni 14 lat. Jednak szczególną wartość stanowiły dla mnie medale zdobyte podczas Mistrzostw Polski oraz uzyskane rekordy Polski. W ostatnim czasie dużym sukcesem było pokonanie 24-godzinnego maratonu pływackiego, zdobyłem 2. miejsce z wynikiem 70 km i 350 m. To był dla mnie ważny sprawdzian. Przezwyciężyłem wiele przeciwności fizycznych (jak np. skurcze, mocne otarcia, odwodnienie) i psychicznych, bo monotonność dawała się mocno we znaki.

— Co trzeba mieć w głowie, by pływać przez okrągłą dobę?
— (śmiech) Sam do końca nie wiem. Ktoś pewnie by powiedział, że wolę walki. To też. Ja chciałem natomiast udowodnić coś samemu sobie. Nie innym, a właśnie sobie. Nie ukrywam, że potężną dawką motywacji były dla mnie morskie wyczyny Sebastiana Karasia (utytułowany pływak w sierpniu ub. roku przepłynął, jako pierwszy w historii, z Kołobrzegu na wyspę Bornholm - przyp. K. K.). Chciałem przekonać się choć w pewnym stopniu, co mógł czuć.

Obrazek w tresci

Podczas mistrzostw w Olsztynie Mieszko zgarnął 12 medali i 6 rekordów Polski

— 24 godziny, basen za basenem... Nie kręciło się w głowie?
— Jeśli już, to od monotonii. Starałem się jednak zajmować głowę innymi rzeczami. Było nieco czasu na przemyślenie kilka rzeczy o własnym życiu, a także o tym, by powspominać ciekawe starty czy sytuacje rodzinne.

— Obecnie w Wejsunach jesteś zdecydowanie rzadziej. Trudno było kontynuować pływanie?
— Wręcz przeciwnie. A to dlatego, że wyjazd był właśnie efektem pływania. Mając 12 lat przeniosłem się do Kormorana Olsztyn. "Przepływałem" w nim resztę podstawówki i gimnazjum. Podczas mistrzostw Polski podano informację, że we Wrocławiu będzie tworzona Szkoła Mistrzostwa Sportowego. Świetni trenerzy, byli pływacy, olimpijczycy... Wiedziałem, że to dla mnie szansa.

— Młody chłopak z Wejsun nie bał się "wielkiego miasta"?
— Nie aż tak, bo wiedziałem też z kim najprawdopodobniej będę się tam uczył. Znałem wielu świetnie pływających rówieśników z całej Polski. Poznawaliśmy się coraz lepiej z każdymi kolejnymi mistrzostwami i innymi imprezami ogólnopolskimi. Może nie były to jeszcze przyjaźnie, ale na miano dobrych kolegów nasze relacje zasługiwały. Przedyskutowałem temat Wrocławia z rodzicami, zgodzili się i... klamka zapadła.

— Rozważasz powrót na stałe? Mazury mają swój urok.
— Tak, choć jeszcze nie teraz. Zostało mi jeszcze pół roku magisterki....

— Jaki temat pracy dyplomowej? Bicie rekordów Polski?
— Chciałem napisać pracę o temacie "Analiza obciążeń podczas pływania 12-godzinnego". Temat bardzo mnie ciekawi m.in. ze względu na zbliżającą się Otyliadę, w której wezmę udział w marcu. Nie uzyskał jednak akceptacji. Żałuję. Zająłem się więc "Wpływem wizualnej informacji świetlnej na efektywność pływania".

— Brzmi groźnie.
— Tylko tak się wydaje. Rzecz - w uproszczeniu - dotyczy wiązki światła, którą "puszcza" się zawodnikom wzdłuż basenu. Mój temat bardziej mi się podobał, ale i w tym drugim jest wiele rzeczy, które naprawdę mnie zainteresowały.

— Jeden z twoich znajomych powiedział mi, że jesteś ekspertem od klasyka...
— (śmiech) No to wyszedł mu niezły żart, bo od zawsze była to moja pięta achillesowa.

— Dałem się wkręcić. Co zatem nie tak z tą twoją "żabką"?
— Klasyk to bardzo specyficzny styl. Wiąże się z nienaturalnym wygięciem w stawach kolanowych. By mieć naprawdę przyzwoite efekty, dobrze mieć nieco inaczej wyprofilowane kończyny. Ja takich cech nie mam, więc muszę kombinować. Nie mówię oczywiście, że "żabką" idzie mi słabo. Po prostu to moja najsłabsza strona.

— W czym idzie ci najlepiej?
— Do 16. roku życia pływałem w zasadzie tylko kraulem. W tym czuję się bardzo mocny. Tak samo jak i w delfinie, który postrzegany jest jako najtrudniejszy. Zawsze lubiłem wyzwania. Podszedłem do niego więc właśnie w taki sposób. Systematycznie robiłem postępy, później mało kto był w stanie mnie wyprzedzić.

— Liczyłeś ile łącznie pobiłeś rekordów Polski?
— Tak, jest ich ogólnie 8 (z czego 6 wciąż aktualnych). Jeśli chodzi o wszystkie trofea to mam całkiem okazałą kolekcję - około 70 pucharów i statuetek, około 300 medali oraz niezliczoną ilość dyplomów. Oczywiście kolekcja cały czas się powiększa. Postaram się, aby zaistnieć jeszcze w tabelach rekordów Polski i pokonać jakieś wyzwanie pływackie.

— Występujesz już w tzw. "weteranach". Ile masz lat?
— Skończyłem 25.

— Po mojemu troszkę za wcześnie na "emeryturę".

— Niby tak, ale już od 2 lat nie kontynuuję typowo wyczynowego pływania, stąd decyzja o przejściu do "mastersów". Po tylu latach ciągłych treningów (2 razy dziennie), siłowni... Nie wyobrażam już sobie życia bez pływania i rywalizacji. A jednak trzeba to wszystko pogodzić m.in. ze studiami na Akademii Wychowania Fizycznego oraz pracą jako instruktor i trener pływania. Gdy mam jednak trochę więcej czasu, to szykuję się do wyzwań innego typu, jak choćby wspomnianego 24-godzinnego maratonu.

— Podczas mistrzostw w Olsztynie zgarnąłeś 12 medali, bijąc przy tym 6 rekordów Polski. Jeszcze "łał" czy już rutyna?
— Chyba już nieco mniej ekscytacji niż kilka lat wstecz, ale wciąż każdy taki sukces daje mi porządnego kopa motywacyjnego. Nie liczyłem na tyle triumfów. Mało kto porwał się zresztą na tyle startów podczas jednej imprezy, co ja (8 indywidualnych i 4 sztafety - przyp. K. K.).

— Z jednego od razu na drugi. Jak udało ci się rozłożyć siły?
— Kluczową kwestią było doświadczenie z poprzednich lat. Nie zapominałem też i o nawodnieniu, więc towarzyszyły mi ciągle izotoniki i żele energetyczne, by odbudowywać na bieżąco glikogen. Po jednym starcie niemal od razu wskakiwałem do basenu do "rozpływania". Krew musiała płynąć szybciej, żebym nie zakwasił organizmu. Wyszło mi to na dobre. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że wychodzę do kolejnych startów jakbym był po solidnej rozgrzewce. Pojawił się luz... A później i rekordy.

— Wiem, że próbowałeś sił i na otwartych akwenach.
— Tak, bardzo lubię starty na wodach otwartych, może właśnie dlatego, że pochodzę z Krainy Tysiąca Jezior. Pływanie open-water to zupełnie coś innego niż to w basenie. W te wakacje zwyciężyłem w klasyfikacji generalnej cyklu Pucharu Warmii i Mazur, który składał się łącznie z 12 startów (wyzwania od 2,4 km do 4,5 km).

— W ostatnich latach kilku pływaków rzuciło rękawicę "mazurskiemu morzu", czyli Śniardwom. Niektórym udało się je przepłynąć. Myślałeś o czymś takim?
— Tak, cały czas mam to w głowie. Jeszcze nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale chcę to zrobić. I na pewno to zrobię. Myślę, że mógłbym śmiało spróbować przepłynąć Śniardwy nawet w tę i z powrotem.

Obrazek w tresci

Obwieszony medalami już od najmłodszych lat (MP, 2006 rok)

— Wypływający "za linkę" to zmora ratowników. Jesteś jednym z nich. Łatwiej pilnować na basenie czy na plaży?
— Zdecydowanie na basenie. Z jednej, banalnie prostej przyczyny. Woda jest przejrzysta i widać, że ktoś jest pod wodą. Wtedy można szybko zareagować. Przy reszcie kwestii nie ma aż tak wielkich różnic. Może poza alkoholem, o który łatwiej "pod chmurką".

— Jesteś dość młody. Zdarzyło ci się już wyciągać tonącego?
— Tak. I to wiele razy. W te wakacje pracowałem np. jako ratownik na plaży w Mikołajkach. Mieliśmy 6 tego typu przypadków. Ratownicy muszą cechować się naprawdę czujnym okiem. Nam udało się na szczęście za każdym razem przyjść z pomocą na czas.

— Co mówi się takim ludziom po wyciągnięciu?
— A co im można powiedzieć? Niewiele. Pozostaje więc poprosić, by następnym razem nie wypływali tak daleko, albo żeby bardziej uważali. Czy robi to na nich jakieś wrażenie? Pewnie mało kiedy, bo i mało kiedy ludzie kierują się na wakacjach logiką. Wciąż duża cześć plażowiczów przychodzi i myśli: "O, jest ratownik, można wszystko". To nie tak. Ratownik w końcu też jest tylko człowiekiem. Zawsze może czegoś nie zauważyć. Z wodą nie ma żartów, wystarczy w końcu moment nieuwagi i tragedia gotowa. Widać to po statystykach. Ostatnie wakacje były pod względem utonięć niestety rekordowe.

— Tak szczerze: topiłeś się kiedyś?
— Tak, na basenie. Byłem malutki. Miałem jakieś 4-5 lat. Płynąłem obok mamy, z deseczką asekuracyjną w nogach. W pewnej chwili jednak mi się wymsknęła. Wpadłem w panikę, bo nie czułem gruntu. W tamtym momencie czułem przerażenie, ale teraz wiem, że nic złego mi nie groziło. Wszystko było pod kontrolą.

— Wciąż to pamiętasz. Sytuacja zostawiła po sobie jakiś uraz?
— Nie, potraktowałem to jako kolejne doświadczenie. Myślę, że takie "kontrolowane topienie" przydałby się każdemu, kto myśli o pływaniu. Zdecydowanie łatwiej po czymś takim mierzyć swe siły na zamiary.

— Jakie plany startowe na 2019 rok?
— Poza wspomnianą Otyliadą, chcę wystartować w Akademickich Mistrzostwach Polski, Mistrzostwach Polski Masters oraz w cyklu zawodów open-water. Okazji do spróbowania sił będzie na pewno zdecydowanie więcej, ale wciąż czekamy na oficjalny kalendarz imprez. To kwestia kilku dni.

— Masz już jakieś noworoczne postanowienie?
— Na pewno zrealizowanie wyznaczonych celów i wyzwań, ale chcę też być jeszcze bardziej systematyczny. Zwłaszcza z chodzeniem spać i wstawaniem o rozsądnej porze, odżywianiem się...

— Wychodzi słabość do świątecznego serniczka?
— (śmiech) Bardziej do swojskiej kiełbaski. Choć ostatnio niewiele czasu spędzam na Mazurach, to jednak właśnie w Wejsunach czuję się jak w domu. Tu czas płynie wolniej. Będąc na południu tęsknię za tymi miejscami. Zwłaszcza, gdy we Wrocławiu pojawiają się problemy ze smogiem. Przypominam sobie wtedy nasze powietrze. Nie ma porównania.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5